Huragan Ksawery już nas ominął, ale jak
dla mnie to nie koniec zimna. Tak, mamy zimę, więc powinno być zimno i powinno
się ubierać ciepło. Trzymam się tej zasady od pierwszego grudnia. Wyciągnęłam
gruby płaszcz, szaliki, czapki, pięć par rękawiczek i ocieplane buty. Wiatr,
mróz i śnieg nie są mi straszne, a jednak czasami drżę idą ulicą. Drżę na widok
osób, które ubrały się tak lekko, że ja tak nawet wiosną nie chodzę.
W odruchu
empatii gdy je widzę, zimno mi za nie.
W piątek, czyli gdy już wiatr hulał sobie w najlepsze rzucając wszystkim co znalazł po drodze, porywając z balkonów
najbardziej tajemnicze rzeczy, jakie kryli tam sąsiedzi, spadła spora warstwa
śniegu. Nie miała dwóch metrów jak na niektórych ulicach w kraju i za granicą,
jednak było jej na tyle że można poczuć chłód i chęć szybkiego powrotu do domu.
Ja idę, bo muszę, ale nagle przechodząc przez rynek przystaję, bo nie wierzę
swoim oczom. Naprzeciwko mnie, jak gdyby nigdy nic idzie sobie spokojnie chłopak
na oko dwudziestoletni. Brak czapki, w porządku. Nie każdy lubi, ja też noszę
tylko gdy czuję, że urwie mi głowę. Brak rękawiczek, bywa. Brak szalika,
szalone, ale zdarza się i to. Jednak bardziej szokujący był dla mnie brak jego
kurtki i długich spodni. Szedł spokojnie jak owiewany letnim zefirkiem – ręce
po łokciach gołe, łydki gołe, buty co prawda masywne, ale na pewno nie zimowe –
i idzie.
Zadowolony i rozgrzany, a ja w czterech warstwach klnę na siebie w myślach, że nie wzięłam jeszcze
jednego swetra. Obejrzałam się za nim z ciekawością i ochotę żeby albo dobiec
do niego i pożyczyć mu przynajmniej szalik, albo zapytać jakich tabletek na wzmocnienie używa, że
nie dostał zapalenia płuc natychmiast po wyjściu z domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz